Rozgrzeszenie
– Koniec
Rozgrzeszenie - Koniec
Nastał mrok.
Porozrzucane w przestrzeni jestestwa dryfowały, kurczowo utrzymując świadomość.
Nie mogły siebie usłyszeć. Cisza panowała w ciemnościach. Były niemalże pewne,
że odkąd zaległa, nigdy nie została zmącona. Nie mogły siebie poczuć. Próby
zaczerpnięcia powietrza kończyły się nieprzyjemnym uczuciem duszenia. Jednak
wyczuwały swoją obecność, delikatną i napierającą z każdej ze stron. Jak
znajomy dotyk. Jak ulotna wstęga
zapachu.
Z odrętwienia
wyciągał ich głos pełen bólu. Przebijał się przez pomruk apokalipsy, który
rozbrzmiewał w ich czaszkach. Pulsował, odbijał się i powracał, coraz
mocniejszy i pewniejszy. Wyraźny. Ślepia otwierały się, a klatki piersiowe
unosiły odruchowo. Pamięć wracała. Groźna, napiętnowana cierpieniem i
przepełniona ich własnym strachem. Widoki walących się katedr i tornada
wirującego szkła, w które zamienił się pałac w Niebie. Ostatnie, dogasające
promienie słońca tańczyły wśród nich, zamieniając je w magiczny pył. Na końcu
wyostrzył się obraz zupełnie nagiej kobiety, z dwoma rozgrzanymi do bieli
sztyletami, które przyciskała do piersi. Spomiędzy jej włosów wyłaniały się
małe, złote węże. Spadały na ziemię i wiły się u jej stóp niczym glizdy.
Jestestwa
sunęły ku sobie, jak gdyby przyciągane niewidzialną siłą, która działała w
mroku. Ich „ciała” zetknęły się ze sobą, uwalniając całą resztę wspomnień,
które rozlały się wewnątrz umysłów. Nie istniała już cisza. Ich ciche
westchnienia i ciężkie oddechy zdradzały strach i niepewność, ale też zachwyt
nad końcem, który właśnie został poznany. Węch powrócił, kierując ich uwagę w
dół, tuż pod ich obecnością. Skierowali tam spojrzenia. Bo dla nich nie istniał
już mrok, który mógłby zasłonić prawdę przed tymi, którzy byli końcem.
Pod nimi była
tylko woda. Niekończąca się, wieczna i przejrzysta, której lustro sięgało tam,
gdzie mogli skierować wzrok. Trudno było ocenić jej głębokość i temperaturę. Na
dnie był jedynie piasek i drobne kamienie, czasami ogromna, bielejąca w toni
kość. Gdzieś między zapachem zgnilizny, który unosił się nad powierzchnią,
czuli znajomą, słodką woń. Delikatną, osiadającą na języku i przywodzącą na
myśl gruby cukier trzcinowy. Chrupiący i lepki, jeśli z cierpliwością go
rozgryzać i rozcierać o policzek. Osunęli się więc niżej w poszukiwaniu źródła
zapachu. Wiedzieli już kogo szukają, lecz pamięć nie znała odpowiedzi na
pytania: Kim ona jest? Kim ona była? Dlaczego musimy ją odnaleźć?
Opadli na
taflę wody, lecz nic nie poczuli. Ani jej mokrość, ani jej chłód lub ciepło nie
zostały przez nich odczute. Coś jednak mówiło, jaka powinna być i jaka jest w
rzeczywistości. Coś, co pozostawało poza umysłem, ukryte za kurtyną. Mechanizm,
który chyba towarzyszył im od zawsze – na zawsze. Sunęli więc tuż nad mokrym i
chłodnym, utrzymywali od niej odległość, którą umysły uznały za bezpieczną.
Wokół
rozciągało się pustkowie. Nie było ani mgły, ani słońca, ani gwiazd. Jednak
światło pojawiało się tam, gdzie spojrzeli, jak gdyby magicznie przecinali
wzrokiem wszechogarniający mrok. Nie potrafili stwierdzić, czy to, co nad nimi
było białe, czarne, czy jakiekolwiek innego koloru. Gdy spojrzeli w górę i zapytali
siebie o to, co widzą, obraz ten i informacja ginęły i zamazywały się, choć z
całych sił usiłowali złapać ją lepkimi końcami umysłu. W otępieniu i
niepewności brnęli przez siebie. Z misją, której nie rozumieli i z
informacjami, które nie były do końca tak kompletne, jak by sobie też życzyli.
Nie czuli
upływającego czasu. Czas pozostawał gdzieś na skraju, gdzieś daleko. Wiedzieli
coś o czasie i przemijaniu. Znali starość i mogli przywołać jej obrazy. Znali
też przedwczesną starość, która miała wiele znaczeń i nazw: zabójstwo,
morderstwo, samobójstwo, choroba, nieuleczalne, wypadek. Jedno jednak drżało,
gdy cicho wymawiali je, gdzieś między sobą, jakby w strachu, że ktoś inny
mógłby je usłyszeć i ukarać za ich śmiałość. Za śmiałość, że mogą szeptać i
ekscytować się apokalipsą.
W końcu
spostrzegli coś na wzór wież. Ich ostre, strzeliste i postrzępione końce
wystawały nad powierzchnię. Zobaczył je najstarszy z nich. Mimo, że byli tacy
sami i stanowili jedność, potrafili się rozróżnić. Nie pamiętali imion i tytułów,
choć wiedzieli, że takie istnieją. Próbowali to z siebie wydobyć, lecz
ciekawość wygrywała nad trudem, którego wymagała koncentracja. Płynęli więc w
stronę nowego obiektu, z jakąś ekscytacją i zadowoleniem. Gdy zawisnęli tuż nad
jednym z dwóch strzelistych końców, spojrzeli w toń. Pod wodą zatopione było
miasto. Ogromna warownia, która niemalże całkowicie znajdowała się pod wodą,
była stworzona z kamienia i czerwono-czarnego szkła. Same mury i część, w
której powinny znajdować się sale była zrobiona z szarego, niemalże czarnego
kamienia, a każdy z nich był dokładnie taki sam, jak każdy inny. Dwie wieże po
jego bokach, które kiedyś z pewnością przecinały niebo swoim ogromem i
ostrością rysów, wystawały smutno nad wodę. Nie było na całości ani śladu
glonów, żyjątek, ani piasku. Całość wydawała się jakby zatopiona w kryształowej
kuli.
Postanowili
zbadać miasto, od którego bił słodki zapach. Gdy zeszli pod wodę, zapach
wyostrzył się. Całe wstęgi woni znaczyły ścieżki, po których płynęli, co jakiś
czas przyglądając się idealnie zachowanym elementom infrastruktury. Choć
wszystko tutaj wyglądało niczym ruina – było piękne. Odłamki szkła świeciły się
w świetle, które nie istniało. Czerwony pył i kurz poruszał się po dnie, jak
gdyby wszystko to znajdowało się na powierzchni. Już od samej warowni, w drodze
za zapachem, towarzyszył im widok schodów. Pięły się wysoko, dumne i białe.
Opatulone kolorowym szkłem i pyłem, który był chyba nieodłącznym elementem tej
ziemi. Wspięli się po nich, wpatrując w zbliżającą się powierzchnię. Wynurzali
się po kolei. Każdy następny zatrzymywał się, by z jakąś tęsknotą spojrzeć w
ołtarz katedry, w której się znajdowali. Jej ogrom przytłaczał ich, ale zarazem
cieszył. Czuli się, jakby wrócili do domu po długiej nieobecności. Domu, który
zmienił się, lecz nadal należał do nich. Szare, kamienne mury milczały, tak
samo krzyż z butwiejącego drewna. Sklepienie pozostawało puste, choć mieli cień
pewności, że kiedyś było inaczej, że chyba ktoś tam mieszkał. Ale kto mógłby
zamieszkiwać sklepienie starej, zapomnianej katedry?
Drzwi stały
otworem. Z zewnątrz wlewało się światło, oświetlając ciemne kafle tworzące
posadzkę. Ruszyli w jego stronę, zbici i przytuleni do siebie. Ich „ciałami”
wstrząsały dreszcze, czucie wracało, błagając o ciepło.
Na zewnątrz
powitała ich pustka. Ziemię rozcinała ogromna wyrwa, niczym bruzda na skroni
starego mędrca. Wszędzie wokół leżały kości. Brak było tylko broni, która
mogłaby potwierdzić przypuszczenie, że trwała tutaj wojna, która zebrała tak
okropne żniwa. Szli więc dalej, coraz to bardziej niepewni i przestraszeni
brakiem wiedzy i brakiem zrozumienia dla tego, co ich otaczało.
Pierwsze, co spotkali
na swojej drodze, to małe, drobne wręcz i delikatne szkielety. Ich ilość była
przerażająca, ponieważ tworzyła cmentarzysko na ogromnej przestrzeni.
Przyglądali się im, co jakiś czas dziwiąc się widokiem srebrnych tulei, bądź
broni przyczepionych do kręgosłupów. W oddali widzieli zarys większych
szkieletów o żebrach tak szeroko
rozstawionych, że mogłyby objąć jedną z wież, które spotkali w opuszczonym,
wodnym mieście.
Pierwszy był
szkielet Lumis. Drobniejszy niż pozostałe, o kościach bardziej lekkich i
cienkich. Jedno z jestestw zawyło żałośnie, krążąc wokół porzuconych kości.
Kolejne znajdowały własne szkielety, większe i mniejsze. O rogach zagiętych,
bądź długich. Skręcanych lub prostych. O skrzydłach ogromnych i rozłożystych, o
długich pyskach, bądź krótkich, w których tkwiły ogromne, ostre zęby. Każde z
nich żałowało nad własnymi szczątkami, opłakiwało je, choć nie miało czym. Ich
pamięć aktualizowała się i rozrastała, w miarę jak oglądali pobojowisko. Na
czele kolumny stała kobieta. Jej ciało pokrywały złote, drobne wężyki, które
gdzieniegdzie zaczęły już odpadać i zamieniać się w popiół. Jej usta i twarz
ściągnięte były cierpieniem, a dwa bliźniacze ostrza wbiły się w skórę i zrosły
z nią, błyszcząc pod cienką jej warstwą. Czerwone włosy opadały na jej plecy i
ramiona, tworząc szal, który chronił przed innymi znak wycięty na karku.
Podeszły do
niej. Wszystkie zbiły się w jedność i czekały, aż ostatni z wężyków odpadnie i
z cichym pufnieciem opadnie na ziemię, zamieniając się w niemalże białe płatki
popiołu. Choć czekały długo i próbowały dotykać ją i przemawiać, jej ciało nie
drgnęło. Ich smutek i złość zawisły w powietrzu. Lecz ona chciała innego daru. Jedno
z jestestw zawyło żałośnie i z ogromnym bólem, spoglądając w kierunku ran,
które wywołały ostrza wbijające się w to blade i kruche ciało, które i tak
naznaczone było bliznami. Wtedy drgnęła. Jej oczy otworzyły się spojrzały na
nich z chłodem. Choć czuła do nich miłość i wdzięczność, nie okazała emocji.
Wyrwała bronie z piersi i westchnęła przeciągle, spoglądając na iluzję, która
utworzyła się, by odwzorować ostatnie z chwil. Przymknęła oczy.
Gdy je
otworzyła, cały ostatni zapis zniknął. Wisiała w nicości, wraz z obecnościami,
które do niej przyszły, by stworzyć z nią nowy porządek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz